Dobiega końca mój ostatni dzień w Warszawie.
Za mną szesnaście i pół miesiąca, które z jednej strony dłużyły się jak wieczność, a z drugiej – minęły, jakby przemknęły w mgnieniu oka.
Przez większą część tego czasu, niemal codziennie, nosiłem w sobie myśl
o odejściu z wojska. Ciążyła mi ta decyzja jak cień – stale obecna,
choć nie zawsze wyraźna.
Z czasem jednak pojawiło się światełko – świadomość, że zostało tylko pół roku.
A teraz, kiedy ten moment nadszedł, nie czuję radości, której się spodziewałem. W zamian – dziwna pustka, jakaś cicha melancholia. Jest mi po prostu smutno.
Bo choć Warszawa nie była nigdy moim miastem, to spotkałem tutaj fajnych ludzi.
Nasze drogi właśnie się rozchodzą, a ja – choć to naturalne – przeżywam to mocniej, niż sądziłem.
Zadziwiające, jak człowiek potrafi się przywiązać.
Nawet do miejsc, które nie są jego. Warszawa – z całym jej hałasem, pośpiechem i chłodem – była przez ostanie miesiące moim tymczasowym domem.
Wracam do siebie, do domu – a jednak towarzyszy mi uczucie, jakby wszystko zaczynało się od nowa. Jakby powrót nie był końcem, lecz kolejnym początkiem.
Pewnie za kilka dni wszystko wróci do normy. Życie, jak zawsze, znajdzie swoje tempo i rytm. Ale teraz… teraz czuję się trochę zagubiony.
I choć niełatwo mi to przyznać – chyba naprawdę jestem sentymentalny.
A mimo to, gdzieś pod powierzchnią tego smutku, tli się ciepło – radość z tego,
co przede mną.
Z nowych wyzwań, z chwil, które dopiero nadejdą. I z nadziei, że będzie dobrze. Może nawet lepiej niż dotąd.
